W 2002 r. pracowałam w jednej z prywatnych firm energetycznych jako prawnik wewnętrzny. Nasza firma chciała zawrzeć umowę sprzedaży energii elektrycznej z kontrahentem. Umowa miała zawierać rzadko spotykany wówczas mechanizm rozliczeń, charakterystyczny wyłącznie dla rynku energii elektrycznej. Kontrahentowi doradzała kancelaria prawna, która nie zgadzała się z naszym stanowiskiem na temat zgodności z prawem rozwiązań proponowanych przez nas w umowie.
Rzecz działa się w okresie wakacyjnym. W piątek o godzinie 11.00 dostaliśmy informację od kontrahenta, że za godzinę mamy stawić się na spotkaniu z ich prawnikami, żeby spróbować przekonać ich do naszego stanowiska.
Było lato, a ja, wówczas jeszcze zwariowana dwudziestokilkulatka, pozwoliłam sobie na wakacyjny luz i ufarbowałam włosy na kolor wściekle czerwony (przywodzący na myśl raczej hydrant strażacki niż czerwone wino). Piątek – weekendu początek, więc kolega mający towarzyszyć mi w spotkaniu założył do pracy modne jeansy z dziurami prawie wszędzie. Natomiast trzeci kolega, odpowiedzialny w firmie za biznes, akurat tego dnia (i pierwszy raz w życiu) od rana miał pewną dysfunkcję, mianowicie dostał czkawki, której w żaden sposób nie mógł się pozbyć.
W takim oto zestawie pojawiliśmy się na spotkaniu w kancelarii prawnej, żeby przekonać prawników kontrahenta, iż umowa, którą proponujemy, jest zgodna z prawem i możliwa do realizacji, a my jesteśmy poważną firmą…
Na szczęście okazaliśmy się skuteczni i umowa została zawarta.
Po trzech latach zawitałam ponownie do wspomnianej powyżej kancelarii – tym razem jako kandydatka do pracy. Tak, była to kancelaria Radzikowski, Szubielska i Wspólnicy, wówczas pod szyldem Chadbourne & Parke.
Na spotkaniu w sprawie pracy z mec. Włodzimierzem Radzikowskim wspomniałam delikatnie, że już tu kiedyś byłam na spotkaniu przy okazji negocjacji umowy pomiędzy moim wcześniejszym pracodawcą a Klientem kancelarii. Na to Pan Włodek: Pamiętam dobrze, tego koloru włosów nie dałoby się zapomnieć…